fot: Pamiątkowa torebka na biżuterię uszyta przez rodziców pani Zofii Baglewskiej-Hulanickiej przed opuszczeniem Warszawy

Kiedy wybuchła druga wojna światowa mieszkałam z rodzicami w Warszawie. Ojciec mój mgr inż. Antoni Hubert Boglewski był dyrektorem II Miejskiej Szkoły Rzemieślniczej. Szkoła ta mieściła się na Mokotowie w budynku wychodzącym na trzy ulice z frontem na ulicę Sandomierską i dwoma skrzydłami, z których to wychodzące na ulicę Reytana pełniło funkcję mieszkalnego. W 1942 roku okupanci przekształcili placówkę na szkołę niemiecką.

Pomimo znajomości języka niemieckiego i propozycji uczenia w szkole, ojciec poprosił władze Zarządu Miejskiego m.st Warszawy o oddelegowanie go do innej pracy. Nie chciał uczyć w szkole niemieckiej. Został dyrektorem warsztatów samochodowych (był inżynierem mechanikiem) Miejskiego Zakładu Oczyszczania Miasta i na tym stanowisku pozostał do wybuchu Powstania Warszawskiego w dniu 1 sierpnia 1944 r. Placówka ta mieściła się na rogu ulic Sandomierskiej i Madalińskiego (budynek stoi do dzisiaj) a więc i niebagatelną rolę odgrywał fakt, że była blisko domu. W tym czasie ojciec brał udział w tajnym nauczaniu jak również w akcji wywożenia Żydów z getta, ukrytych w wozach na śmieci.

W 1942 roku, dwudziestego listopada, urodziła się moja siostra Barbara, Maria-Magdalena. Pamiętam dzień, w którym rodzice przynieśli ją do domu. Moje wspomnienia z lat okupacji hitlerowskiej są wyrywkowe. Rodzice starali się chronić mnie przed okrucieństwami wojny. Jednakże pamiętam schodzenie do schronu, którym były podziemia szkolne. Pamiętam szaloną ucieczkę przed łapanką, w czasie mojej wyprawy z mamusią do Śródmieścia. Zachowałam także w pamięci dzień, w którym matka bardzo przejętym głosem kazała mi uklęknąć i z nią się modlić, a zza okna słychać było strzały. Jak się później dowiedziałam, była to egzekucja na ogrodzeniu (bramie) remizy tramwajowej, na ulicy Puławskiej, u wylotu ulicy Rakowieckiej. Ojciec brał udział w akcjach odgruzowywania. Między innymi opowiadał z przejęciem o wydobyciu spod gruzów rodziny zasypanej po wybuchu bomby w domu przy ulicy 6-go sierpnia. Wraz z innymi uczestnikami tej akcji wydobyli nieżywych ludzi -- rodzinę pochyloną nad łóżeczkiem dziecięcym.

Po wybuchu Powstania zaczęły się trudności z zaopatrzeniem. Matka piekła na blasze kuchennej podpłomyki, co dla mnie było smakołykiem. Rodzice zaczęli się przygotowywać na ewentualność opuszczenia domu. Uszyli z kapy wysoki plecak i coś w rodzaju juk, do przerzucenia przez ramię dla mamy. Uszyli też małą torebkę na mamusi kosztowności. Część z nich zaszyli w bezecu mojego płaszczyka.

Z domu zostaliśmy wypędzeni pod koniec sierpnia z innymi mieszkańcami Górnego Mokotowa. Szliśmy w dużej grupie mieszkańców pod eskortą żołnierzy niemieckich z karabinami. Trasa wiodła ulicą Rakowiecką przez Ochotę do Dworca Zachodniego, Ojciec miał na plecach wspomniany plecak i niósł na rękach Basię. Matka niosła niewielką walizkę i trzymała mnie za rękę lub, na zmianę z ojcem, niosła siostrę. Ja niosłam pięciolitrową puszkę po marmoladzie wypełnioną do połowy cukrem. Słusznie, rodzice mając dwoje małych dzieci, uważali ten produkt za ważny. Bardzo się uparłam, żeby zabrać ze sobą drewniany wózeczek - zabawkę z moim ukochanym pieskiem z materiału, Bimbinem. Mniej więcej w połowie ulicy Rakowieckiej, poganiani przez eskortę, rodzice kazali mi zostawić na ulicy moje ukochane zabawki. Płakałam, ale nie było na to rady.

Nie pamiętam jazdy do Pruszkowa. Natomiast mam w oczach scenę po wyjściu z pociągu. Stały dwie grupy ludzi. Pośrodku żołnierz niemiecki do jednej z nich, grupy mężczyzn, odepchnął ojca, a matkę ze mną i siostrą na drugą stronę. Skierowano nas do dużej hali, w której na ziemi leżały maty ze spłaszczonych wiórów. Zajęłyśmy jedną z mat. Wokół nas było pełno rodzin. Mamusia zdała sobie sprawę, że będziemy rozłączeni z ojcem na dłużej, a w jego plecaku była większość naszych ciepłych ubrań, natomiast w walizeczce, która została z nami jest ojca ciepła koszula i szalik. Matka zaczęła robić starania o wymianę tych rzeczy. W Pruszkowie działał Polski Czerwony Krzyż i za jego pośrednictwem starała się uzyskać kontakt z ojcem. Zwróciła się także do jakiegoś oficera niemieckiego w tej sprawie - mówiła dobrze po niemiecku. Pamiętam jak szłyśmy z tym oficerem wzdłuż nasypu kolejowego i, że mama potem mówiła, że był dla niej całkiem życzliwy.

Niestety, żadne starania nie pomogły, ponieważ ojca od razu wywieźli do Niemiec. Nas natomiast pociągiem w wagonach towarowych, przywieziono do wsi Rozprza. Niedługo byliśmy w tym miejscu. Powodem było to, że moja niespełna dwuletnia siostra zaczęła chorować na biegunkę. Mama podjęła szaloną decyzję o udaniu się do oddalonego o około 20 kilometrów Piotrkowa Trybunalskiego, gdyż tam mieliśmy rodzinę.

Tej drogi nie zapomnę do końca życia. Szłyśmy trzy dni, bocznymi drogami. Na noce zatrzymywałyśmy się w wiejskich domach. Od rozstania z ojcem byłam jedyną powierniczką mamy i współopiekunką mojej młodszej siostry. Miałam już prawie siedem lat. Podroż nasza wyglądała następująco: mamusia zostawiała bagaż, szła z nami około pięćdziesięciu metrów, zostawiała mnie z Basią i wracała po bagaż. Puszkę z cukrem ciągle niosłam. Zmęczona nasza matka, w pewnym momencie zdecydowała, żeby Basia szła sama. Niestety, mała Basia przewróciła się o wystający korzeń drzewa, rozbiła nosek i trzeba było wrócić do poprzedniego systemu. Pod koniec drugiego dnia wędrówki, przed zachodem słońca. zostałam z siostrą i bagażami na skraju wsi, a matka poszła szukać noclegu. W pewnym momencie dobiegło do nas kilku żołnierzy niemieckich z karabinami, skierowanymi w naszą stronę. Struchlałam ze strachu. Na szczęście przybiegła mama i dowiedziała się od tych Niemców, że szukają partyzantów.

W Piotrkowie Trybunalskim przebywałyśmy krótko. Dom krewnych był pełen wypędzonych z Warszawy. Przenocowałyśmy u sióstr zakonnych i wyruszyłyśmy w dalszą drogę. Następnym i ostatnim etapem naszej tułaczki była Częstochowa. Czternastego września, jak figuruje w dokumencie, zameldowała się matka z nami w Częstochowie. Było to miasto rodzinne mojego ojca i tu zamieszkałyśmy w rodzinnym domu przy Alei Najświętszej Marii Parmy 42, a właściwie przy Adolf Hitler Allee 42, gdyż w tym mieście byli jeszcze Niemcy. Tu w ogromnie ciężkich warunkach doczekałyśmy końca wojny. W czerwcu 1945 roku wróciłyśmy do Warszawy. Przyjechałyśmy pociągiem na Dworzec Główny, który mieścił się wtedy przy ulicy Towarowej. Matka wynajęła furmankę i przez Aleje Jerozolimskie i ulicę Marszałkowską jechałyśmy w stronę Mokotowa. Był piękny, słoneczny dzień a po drodze ruiny i zgliszcza. Dowiedziałyśmy się, że ojciec przeżył wojnę. Wrócił do Polski, do nas, w 1947 roku. Ciężkie przeżycia wojenne sprawiły, że matka zmarła w 1949 roku, a ojciec w 1959.

Polub nas na Facebook